Gdy byłam dzieckiem fascynowały mnie rzeczy okrutne i złe. Stąd pierwsze, niewinne jeszcze eksperymenty na martwych ciałach zwierząt i na sobie samej. Okrucieństwo uobecniało również jeszcze jeden odruch, który dziś określiłabym jako pierwsze, najszczersze przejawy czułości wobec tego, co martwe, bezbronne i zranione. Zadawanie bólu, by potem wyzwolić w sobie potężną falę czułości miało w sobie coś z perwersji i nieświadomych erotycznych inicjacji. Pamiętam bardzo wyraźnie jak często wyobrażałam sobie różne bezbronne istoty, błąkające się po lasach, nagie, przerażone, z lśniącymi ranami w wielu miejscach na ciele. W tamtych rejonach mojej wyobraźni zawsze czyhało na nie jakieś zło, wcielające się najczęściej w zwierzęta, które przypominały raczej ogromne bestie, potrafiące znęcać się nad nimi całe noce. Ból mieszał się z przyjemnością i doprowadzał do szczytu rozkoszy, a w końcu do śmierci. Wszystko to było tajemnicą, którą nosiłam w głowie. Nie potrzebowałam zabaw z innymi, bo najwięcej rozrywki dostarczałam sobie sama. Pamiętam, gdy pewnego dnia latem, pod mostem na wsi, pozwoliłam pierwszy raz dotknąć się mężczyźnie. Nie dałam mu jednak skończyć, uciekłam do domu i w piwnicy zrobiłam to sobie sama kilka albo kilkanaście razy. Lubiłam mieć tajemnice, a schodzenie wieczorami do słabo oświetlonej piwnicy stało się bardzo szybko najważniejszą z nich. Erotyka. Myślałam, że jest to coś, co dane było odkryć jedynie mnie: jakaś forma robienia sobie krzywdy, którą trzeba ukrywać przed wszystkimi, jak przypadkowe zranienie kuchennym nożem, które potem również bardzo szybko stało się tajemnym rytuałem. Miałam wiele tajemnic. Ukryte życie w piwnicy dziadka, które prowadziło mnie coraz dalej, coraz głębiej, prosto w ciemność. Z tamtym okresem wiąże się wiele takich wspomnień. Nie o wszystkim gotowa jestem pisać. Mówiąc jednakże o tak istotnym elemencie w mojej fotografii, jakim jest krew, muszę odwołać się do dzieciństwa. To ono oswoiło mnie z widokiem krwi. Przypadkowego lub celowego zranienia swojego ciała nie kojarzyłam wtedy z bólem, ale z ciekawością. Lubiłam obserwować krew, przyklejać do zranionych miejsc liście albo gęsie pióra. Malować krwią. Myślę, że niewiele się dziś zmieniło. Wyprowadzam z ciała krew nie dlatego, że cierpię lub wołam o pomoc, nie mam też zamiaru odebrać sobie w ten sposób życia, ja po prostu staram się odkrywać i obserwować rzecz, która od zawsze fascynowała mnie najbardziej. Zaznaczam nią ważne miejsca i chwile, w których przeczuwam i szukam obecności, śladów, przebłysków czegoś niepojętego, świętego, boskiego pierwiastka. Jest wreszcie krew czymś tak intensywnym, żywym i erotycznym, że nie sposób o niej milczeć. Boję się jednak coraz częściej, że dotykając, a właściwie drążąc coś tak osobliwego napotkam na opór - nie tyle ze strony samej materii, co ze strony tych, którzy są odbiorcami moich fotografii. Krew niesie ze sobą zbyt mocno utrwalone skojarzenia, ja jednak wciąż mam nadzieję, że dłuższe obcowanie z moim światem wyobraźni, pozwoli choć przez chwilę oderwać się od tego jednowymiarowego, bolesnego znaczenia, które nie daje możliwości otworzenia się na znacznie rozleglejsze obszary poszukiwań.
↧